Choć można powiedzieć, że rozpieszcza… dostarczając niespodzianek i wrażeń całorocznych. Dziś był jeden z takich dni. Z zaprzyjaźnionym milusińskim musieliśmy dobrze wybrać przerwę, pomiędzy deszczem a śniegiem, najlepiej z suchym chodnikiem i słońcem, na popołudniowy długi spacer. Za oknem wszystko mówiło „teraz!”. Pogoda w telefonie wskazywała 20% prawdopodobieństwo opadów, a z każdą kolejną minutą obiecywała coraz mniej chmur i słońce (nie ma to jak sprawdzanie pogody w telefonie…). Po krótkiej „ocenie” aury poszliśmy na spacer. Na długi spacer. Znienacka po lewej stronie pojawiły się ciemne chmury, po prawej przebijało się jednak słońce. Długi spacer można oczywiście skrócić i było kilka takich możliwości, tym bardziej, że grzmiało coraz śmielej. Jednak my, w swojej radości, z uśmiechami na twarzach szliśmy przed siebie, prostą drogą do… zmiany. Tak, bo tak symbolicznie to wyglądało. Serce się śmiało. Nie pada, ciemna chmura zostawiona w tyle, z przodu światło i my. Cze śmiało dreptający, ja skacząca przez wcześniej powstałe kałuże. I tak oto doszliśmy do miejsca, z którego do jakiegokolwiek schronienia było daleko. I w tym właśnie miejscu znowu znienacka, nas optymistycznie spoglądających w światło, spotkał grad, deszcz ze śniegiem i wiatr. Zmiana przyszła w ciągu kilku sekund, pozostało nam jedynie iść, biec i szukać jakiegoś dachu nad głową. Cze radził sobie lepiej, sprawiał wrażenie, jakby nic się nie działo. Dobiegliśmy do przystanku autobusowego i tam rozpadało się na dobre. Zrobiło się biało, a kulki gradu skakały na przystanku, naśmiewając się z naszego optymizmu. I czekaliśmy. Przejechał jeden autobus. Przejechał drugi autobus. Jakby Wszechświat zsyłał nam pomoc… Grad nie ustawał. Cze się niecierpliwił, chciał biegać w tym deszczu, śniegu czy jak to nazwać… Ja nie miałam na to ochoty. Powtarzałam w myślach różne pytania do Wszechświata, aż w końcu zadałam jedno: jak dużą przestrzeń powinnam okupować, żeby bez deszczu, śniegu, gradu wrócić do domu, w słońcu? I w tym momencie Cze pociągnął mnie mocniej – to było hasło: „koniec stania, idziemy”. Ruszyliśmy. I nagle tak jak pojawił się ten grad, deszcz, śnieg, tak nagle zniknął. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… Poszliśmy więc w drogę, śmiejąc się i coraz bardziej ciesząc. Bo wyszło także słońce. Zrobiło się spokojnie i ciepło. I radośnie. Pojawiła się przestrzeń, o którą poprosiłam 🙂
I przyszła też refleksja, że tak to jest ze zmianą. Najpierw niby nie widzimy, że nadchodzi, choć znaki lub nasze pragnienie zmiany są coraz wyraźniejsze. Na pewno nie jesteśmy w stanie ich przeoczyć, bo w końcu spadają na nas pierwsze krople. A my… idziemy swoją drogą, udając, że jest tak jak było. Udając nawet przed sobą, że to jest właśnie zmiana lub że nie jest mi ona potrzebna. A kiedy zmiana już się dzieje, bo ona nadejdzie (tym bardziej jeśli o nią poprosiliśmy), nie jest komfortowo. Wiatr wieje, grad uderza o policzki, kurtka (jakby wiosenna) przemaka. Czasem trzeba pobiec. Czasem zatrzymać się, poczekać, odpuścić. Pojawia się wsparcie – niby autobus, przystanek – wybór, co dalej. A potem pojawia się świadomość, myśl, pytanie, kim mogę tu teraz być, żeby wybrać zmianę z radością i lekkością? I nagle – wszystko się zmienia. Przychodzi radość i lekkość. I dalej możemy iść swoją drogą. Doświadczając wiosennych promieni słońca, które jeszcze teraz padają na mój komputer.
Cze pokazał mi dziś, jak bardzo można być obecnym i zaciekawionym w zmianie. Nawet, gdy wieje, pada grad, trawa ma swój zapach i można rozpoznać ślady innych kumpli. To tylko nasz punkt widzenia kreuje naszą nieobecność i niezadowolenie na to, czego doświadczamy w danym momencie. Radość, lekkość można odnaleźć we wszystkim.
Skąpani w popołudniowym słońcu, jeszcze mokrzy… zastanawiamy się, czy nie wyjść znowu na spacer. Tak po prostu. Dla zabawy…
Comments