Codzienne życie w Agaete, a właściwie w jego części – uroczym Puerto de las Nieves – poddane jest bardzo leniwemu rytmowi. Przerywnikiem w codziennym rytmie są turyści (głównie są to lokalni mieszkańcy wyspy), którzy wpadają tu przede wszystkim w weekendy: na spacer, obiad w Dedo de Dios (osławionej restauracji rodzinnej, która niegdyś karmiła wyśmienicie, dziś bardziej karmi wspomnieniami wybornej kuchni) i poleżeć na kamiennej plaży.
Pojawiający się goście, nie zaburzają jednak lokalnego życia, któremu i ja uległam, leniwie wodząc wzrokiem za mieszkańcami. Życie w miasteczku zaczyna się około godziny 11.30, a właściwie w samo południe. To wtedy otwierają się sklepiki, bary, restauracje na jedynej i jednocześnie głównej uliczce. Wcześniej kawy się raczej nie wypije.
***
Poranek i wieczór sympatycznego pana z naprzeciwka, nazwijmy go Miguel, wygląda tak samo. Spotykam go zawsze około godziny 9 lub 10 rano. Stoi na chodniku z słuchawkami na uszach i śpiewa. Śpiewa głośno i zdaje się nie zwracać uwagi na to, czy ktoś go słyszy czy nie. Potem znika na cały dzień (znikam i ja) i Miguel pojawia się ponownie wieczorem, także z słuchawkami na uszach, już nie śpiewa, tylko słucha. Przy drzwiach domu wypala papierosa za papierosem i około godziny 20 wchodzi do domu. Po jakimś czasie znowu wychodzi. Stoi, wypala kolejne papierosy, patrzy pustką w pustkę. Zazwyczaj z nikim nie rozmawia. Zawsze z tą samą torbą – listonoszką, przewieszoną przez ramię. Dziś nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Jego życie jutro odegra ten sam scenariusz.
Podobny rytm ma dzień mojego sąsiada zza ściany, Pedro. Może około 40-letni, spalony słońcem i życiem Pedro, pozostał małym chłopcem. Jest miły, uśmiecha się szeroko. Nasza pierwsza rozmowa brzmiała tak: „Dobrze, prawda? Piękne słońce, dużo słońca. Tak.”. Pedro całymi dniami łowi ryby. Ma białe plastikowe wiadro i czerwoną czapeczkę – to dwa charakterystyczne znaki mówiące, że Pedro idzie na ryby do portu. Nie widziałam jeszcze, czy coś złowił. Pewnie tak… O swoim życiu mówi: „Moje życie wygląda codziennie tak samo.”. Kiedy Pedro nie łowi ryb, przygotowuje wędki do łowienia, bawi się z dziećmi (może swoimi?). I szlifuje kamienie. Zbiera je na tej samej plaży, co ja. I szlifuje. Przyznam, że tym szlifowaniem mnie intryguje.
Jest też Sergio (wymawiać ‘Serhio’). Uroczy pan. Rytmem jego dnia jest pływanie w oceanie, wieczorny jogging i spacery z psem. Obiega całe Puerto de las Nieves. Dzisiaj też biegał. Pomachaliśmy sobie i wymieniliśmy się radosnym „hola”.
Na mojej obserwacyjnej liście jest również pewna elegancka pani. Zawsze ma pięknie ułożone włosy i usta pomalowane na czerwono. W wieku powyżej 55 lat. Nazwałam ją Sarah Maria. Gdy poranek jest pochmurny, co rzadko się zdarza, pani zawsze jest przygotowana, z parasolką (nigdy nie widziałam, jak jej używa). Do pięknie ułożonych włosów i pomalowanych ust, Sarah Maria dobiera zazwyczaj szykowny dres. I spaceruje. Na promenadzie przy porcie. Idzie do samego końca, wraca, idzie do samego końca, wraca, idzie do samego końca, wraca. I znika. Kiedyś spotkałyśmy się podczas jej „wraca”, a mojego „idzie do samego końca”. Porozmawiałyśmy: „sensitivo”. Uściskałyśmy się. I tak rozpoczęła się nasza milcząca znajomość.
I jest też sąsiadka z dołu. Bezzębna starsza (i uśmiechnięta) pani. Niewiele o niej wiem, poza tym, że zamiast normalnych drzwi wejściowych ma szklane drzwi (takie jak niegdyś w polskich blokach). I gdy wchodzi do domu, już ze schodów nawołuje do swojego kota: „Milaaaaaaa”.
Jest jeszcze właściciel lodziarni. Podobno Włoch, choć na język włoski nie reaguje. Lody ma wyśmienite. Najbardziej smakują mi gofio. Włoch (jak to Włoch) ma bardzo dobrą kawę. Bo nie we wszystkich barach i knajpkach w Puerto można napić się dobrej kawy. Sprawdziłam. W minionym tygodniu Włoch zamknął swoją lodziarnię – jak głosiła kartka na drzwiach: zamknięte na wtorek i środę „por vacacciones”. Wtorek i środa trwały cały tydzień.
Ciekawą personą jest też mąż właścicielki domu. Na parterze domu ma zakurzoną pracownię, w której powstają jego rzeźby. Ponoć od kilku lat pracuje nad tymi samymi rzeźbami. Są to kopie skały Dedo de Dios – ‘palec boży’ (którą można zobaczyć w porcie i która podczas jednego ze sztormów straciła ów ‘boży palec’) oraz dość pokaźne drewniane, kolorowe stateczki (rzeźbiarz odgrażał się, że jeden z tych stateczków trafi na mój balkon…).
Spacerując promenadą Paseo de los Poetas można dojść do naturalnych, skalnych basenów, zaliczając po drodze widowisko: miejsce to ulubiły sobie fale. Potrafią nieustająco bawić się z oceanem, wciągając także i mnie do tej zabawy. Uwielbiam fale. Jak się okazuje nie tylko ja. To miejsce odwiedzają regularnie dwa wilczury ze swoim panem – wskakują razem do wody i bawią się z falami. Godzinę… dwie… aż do całkowitego zmęczenia, by potem z radością położyć się i wygrzewać na skałach.
Rytmem Puerto są też lokalne dzieciaki, które w ciągu dnia są w szkole lub na plaży, a wieczorami ożywiają się i biegają po ulicach. Lub bawią się na jedynym w miasteczku placu zabaw.
I tak sobie wszyscy żyją spokojnie, zwyczajnie, leniwie… w Puerto de las Nieves. Przemieszani turystami… których ku mojej uciesze jest tu niewielu.
Rytm życia w Puerto wybija też prom, który regularnie odpływa stąd na Teneryfę i przypływa z Teneryfy. I oczywiście słońce, piękne zachody, zazwyczaj niebieskie niebo, góry. I ocean. Można powiedzieć – nuda. Zapewniam jednak, że w tej nudzie budzi się uważność i można poczynić niezwykle ciekawe obserwacje.
Comments